Superdirettissima MSW

Już dawno ze Sławkiem nosiliśmy się z zamiarem zrobienia razem, dłuższej drogi w Tatrach. Deficyt wspinania, po przerwie spowodowanej różnymi względami, najoględniej nazywanych nizinnymi zmaganiami z rzeczywistością własnego bytu (dom, rodzina, praca) spowodował impuls, który wskazywał jeden kierunek: Tatry. Dodatkowo wyjątkowa aura, będąca rzadkością w ostatnich latach powodowała szybszą konsolidację naszych ruchów. Wniosek na temat celu wydawał się jasny

i klarowny: taką pogodę grzechem byłoby wykorzystać na krótkie drogi, a północna ściana Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego kusiła nas od dawna. Teraz jaka droga...? Dlaczego akurat Superdirettissima ściany?  A czy nie ma czegoś piękniejszego niż droga wiodąca przez sam środek 800 metrowej ściany, rozwiązując nad wyraz logicznie jej spiętrzenie? Pewnie takie rzeczy istnieją, ale my mamy na to inne zdanie...

 

* * *

 

Pobudka - 3:00 rano. Wstajemy punktualnie, spręż jest nikt się nie ociąga. Wychodzimy chwilę po 4:00. Lekki mrozik, bezwietrzna pogoda, niebo pełne gwiazd. Spokojnym, miarowym krokiem przechodzimy taflę Morskiego Oka i szybko trafiamy na odpowiednie ślady prowadzące w rejon "gruszki" pod Małym Bandziochem. Pod lodospadem zakładamy cały szpej na siebie, tuż za nami podchodzi Wadim i Kuba. Oni idą też na "superkę" tyle tylko, że przez lodospad. My ze względu na brak śrub wybieramy wariant przez gruszkę. Pierwsze metry pokazują, że łatwo nie będzie. W żlebie śnieg  sięga do pasa, jest słabo związany. Pierwsze 20 metrów jakoś karkołomnie przechodzę kraulem, a to jeszcze przy czołówce. Po dość ciekawych trawach w zacięciu wchodzimy do Bańdziocha. Gasimy czołówki, świt. Znów przeklęty słabo związany, kopny śnieg. Pomału, pomału...potem jest coraz lepiej. W końcu jesteśmy pod Środkowym Bastionem. Formacja która się pojawia, czyli kruchy komin, z wypłukanym od wody granitem, przybiera wyżej formę depresji. Po pierwszych metrach wiem, że na asekurację szkoda czasu. Po prostu jej nie ma. Pierwszy przelot na 10m. Idziemy tutaj na sztywno, na lotną nie ma szans w tych warunkach. Związani jesteśmy na 30 metrowej linie i tak też zakładamy mniej więcej stanowiska, chyba że trzeba kawałek podejść. Wadim z Kubą nie czekają tylko obchodzą nas łatwym terenem z lewej i szybko znajdują się powyżej nas mimowolnie sypiąc na nas pyłówki, które trafiają w takiej formacji jaką jest komin, za mój kołnierz. Trzeba się śpieszyć. Teren się pomału wygładza, znów idziemy na lotnej. Trawy poprzetykane są coraz częściej, potem pojawia się ich cały dywan. Kawałek pod Nietoperzem czas na herbatę i zmianę prowadzenia. Przekazuję cały sprzęt Sławkowi. Po dłuższej chwili stwierdzamy, że czas na nas. Idziemy dalej. Jeszcze długa droga przed nami a czas płynie na naszą niekorzyść.

 

* * *

 

Sławek wyprowadza nas pod Nietoperza. Czujny trawers na lewo po kępach traw, ale tak jak poprzednio na lotnej. Ważne że teren prowadzi logicznie. Dalej jest kuluar który wyprowadza nas pod niejednoznaczne wyjście, ale idziemy po śladach Wadima i Kuby, ale śladów jest więcej. Teren nad nami to płytowe zacięcie wylane firnem i lodem. Sławek pokonuje to miejsce szybko, bo słońce swoją barwą daje nam znać, że zaraz zajdzie za horyzont. Okazuje się potem, że to był już wyciąg Direty. Wkrótce Sławek melduje się na Zachodzie Janczewskiego a potem ja za nim. Chłopaki (Wadim i Kuba) dzwonią, że są na szczycie. Krótka wymiana zdań, gratulacje i idziemy dalej. Dokładnie nie wiemy gdzie jesteśmy, idziemy po śladach. Dochodzimy do nyży, gdzie zmuszeni jesteśmy do założenia czołówek, gdyż słońce chyli się ku zachodowi i świeci ostatnim swoim dzisiaj blaskiem. Przejmuję prowadzenie. Z filara Zaręby tworzy się rynna. A więc to Rynna Wawrytki. Minęliśmy ślady Wadima, którzy szli filarem. Tutaj w rynnie  panują warunki jakich dotąd w Tatrach widziałem, no może bodaj ze dwa razy w życiu. Firn trzyma perfekcyjnie. Nie super, ani bardzo dobrze...perfekcyjnie! Ruch za ruchem, schematycznie wykonywane ruchy, i nie przeszkadza to, że asekuracja przez 30 metrów jest iluzoryczna, albo jej nie ma. Firn trzyma ostrze czekana jak imadło. Pojawia się komin wyjściowy, łyda po tylu już metrach jest mocno napięta. Skarży się, że ma dość.

O! Jest. Grań. Ściągam Sławka. Szybki łyk herbaty i po kilkunastu metrach stajemy na szczycie MSW! [13h45min] Moje marzenie z czasów, gdy z tatą chodziłem po okolicznych szlakach rejonu Morskiego Oka. Wtedy niedostępność tego szczytu powodowała burzę neuronów w moim mózgu, a teraz... po prostu na niego wszedłem... wprost przez jego północną ścianę. hm. Ciekawe . . . ale ale! teraz zejście (!)

 

* * *

 

Ani ja, ani Sławek, nie znamy zejścia z Mięguszowieckiego Szczytu. To nie znaczy, że nic nie wiemy o zejściu, bo przeczytaliśmy o nim sporo, ale nikt z nas tu wcześniej nie był a dużo o karkołomności słyszeliśmy. DOBRZE, że są ślady. Najpierw ślady prowadzą wprost granią, potem skręcają w trawers który wyprowadza nas na zjazdowego ringa. Stąd 60 metrowy zjazd do żlebu, i obejście na Hińczową przełęcz. Uff nareszcie. Powiedzieć o założonym śladzie zejścia, że to super sprawa to mało powiedziane. 

 

Stąd wysokość tracimy już momentalnie. Po kilkunastu minutach jesteśmy już na ramieniu Cybryny,
a chwilę później dalej na Galeriach. W końcu znajdujemy się w Wielkim Mnichowym Żlebie. Nim już prosto w dół. Znowu tafla Morskiego Oka, no i książka wyjść taternickich. I ten wpis: OK. ZROBIONE. 

Faktyczna godzina powrotu: 23:30.

 

* * *

 

Piwa już nie ma. Tylko pozostaje spać. A względu że jutro jest poniedziałek, schron nie przypomina tego samego co wczoraj. Opustoszał. Tymczasem ja i koc. Z tymże dziś już na łóżku...

 

 

 

04 lutego 2017

Copright 2016               Mateusz Grobel

Ta strona została stworzona za darmo w WebWave.
Ty też możesz stworzyć swoją darmową stronę www bez kodowania.